Masz czasem poczucie, że Ewangelia w Twoim życiu bankrutuje i nagle zderzasz się ze ścianą? Myślisz sobie w konkretnej sytuacji: „Nie no, Panie Jezu, może i mówisz piękne słowa, ale to się kompletnie nie sprawdza!”?
– Właściwie nie. To też pewnie łaska Boga – w każdym razie nigdy nie miałem poczucia, że Ewangelia bankrutuje, chyba że to jakiś etap w historii zbawienia i bankructwo jest wpisane w czyjeś nawrócenie. Wtedy trzeba zbankrutować. Miałem raczej poczucie, że coś – mówiąc nieteologicznie – spaprałem w realizacji, bo się przy czymś uparłem i nie była to Ewangelia. Ale świadomość, że nawet kiedy zawalam, mam pewny port, do którego mogę wracać, daje mi głęboki spokój jako księdzu, chrześcijaninowi. Nigdy nie myślałem, że Ewangelia jest pomyłką, bo miałem wiele dowodów na to, że działa – nawet wbrew człowiekowi. Że to autonomiczna moc, niezależna od ludzi. Nie boję się też, że Ewangelia zbankrutuje w świecie; boję się, że to ja ją wykrzywię i zacznę ją głosić po swojemu. Mam jednak świadomość, że gdybym doprowadził do bankructwa, to nie samą Ewangelię, tylko jej karykaturę, którą sobie sam wymyśliłem i głoszę.
A może to nasze słabości bankrutują w konfrontacji z Ewangelią? Trudno jest przekroczyć siebie czy zaprzeć się samego siebie.
– To jest to. Myślę, że te bankructwa są wskazane, bo one nam odbierają prawo własności do Ewangelii. Gdybyśmy nie bankrutowali z powodu naszych słabości, nie traktowalibyśmy Ewangelii jako daru. A przecież to nie jest moja własność.
Jakiś czas temu słuchałem konferencji abp. Rysia wygłoszonej podczas rekolekcji dla księży w Kaliszu. Wspominał on rozmowę z księdzem, który chciał ewangelizować według własnego pomysłu i mówił, że ma kapłaństwo bezpośrednio od Chrystusa. Arcybiskup na to: „Ale kto prosił o to kapłaństwo dla ciebie? Ty czy Kościół?”. Dotknęło mnie to słowo, bo jest taka pokusa księdza outsidera: uznać, że ja żyję prawdziwie Ewangelią, mieszkam z bezdomnymi, jestem lepszy od tych, którzy robią coś innego. Łatwo się wyalienować z Kościoła, unikać kontaktu ze strukturą, która jest skostniała, z urzędami parafialnymi, kancelariami, bo to jest niepotrzebne. Natomiast nie miałem nigdy aż tak mocnej pokusy. Kocham Kościół i czuję się bezpieczny w posłuszeństwie mojemu biskupowi. Bardzo łatwo byłoby teraz na fali wątpliwości odciąć się od księży, wszystkiego, co się dzieje, uciec, „bo wolałbym, żeby wszyscy byli jak ja”, ale tak nie jest. Czy to jest związane z tym, że człowiek szuka na starość poczucia bezpieczeństwa w instytucji, że ostatecznie liczy na jakiś kącik w domu emerytów? Nie wiem. Ale nawet abstrahując od miłości – mam do Kościoła sentyment. Dlatego tak mnie irytują niektóre portale, nawet te katolickie, które w zasadzie cały czas atakują Kościół. Oczywiście jest wiele fatalnych problemów, spraw wymagających zmian, ale denerwuje mnie, kiedy cały czas czytam, że klerycy są do niczego, księża są do niczego, a biskupów trzeba wszystkich wymienić. Jesteśmy w bardzo trudnej sytuacji w Kościele, ale to nie może przysłonić nam nadziei i przekonania, że Duch Święty jest w tym Kościele i ma go pod kontrolą.
Arcybiskup Ryś podczas wspomnianych rekolekcji w Kaliszu mówił też o kapłaństwie służebnym: byciu do dyspozycji ludzi, którym się służy, stawaniu się takim jak oni. Po kazaniu na ten temat wygłoszonym gdzieś w Polsce do arcybiskupa podszedł ojciec duchowny z pewnego seminarium i powiedział: „Księże biskupie, jeśli będziemy tak mówić o kapłaństwie, to za chwilę będą pustki w seminariach”. Jak Ty widzisz to kapłaństwo służebne?
– Uważam, że nie ma innego kapłaństwa niż służebne. Jeżeli to ma być kapłaństwo Chrystusowe, jak się popularnie mówi, to przyjrzyj się, w jaki sposób Chrystus je przeżywał: został nazwany dulos, czyli niewolnikiem, wykonywał posługę niewolnika. Rostworowski napisał, że „Chrystus przez wcielenie zszedł tak nisko do ludzi, że idąc do Niego, nie idzie się do góry, ale w dół”. Karol de Foucauld zafascynował się tym, że Chrystus zajął ostatnie miejsce i nikt z ludzi nie jest w stanie zejść niżej. To nie jest poezja religijna, tylko rzeczywistość. Jeśli Chrystus przybrał postać niewolnika, jak można traktować kapłaństwo jako formę wyniesienia? Oczywiście, że dzięki sakramentowi kapłan jako przedstawiciel ludu ma dostęp do pewnych miejsc świętych, ale miejsce święte, do którego alter Christus wchodzi, to jest również to najniższe miejsce w człowieku. Właśnie w takie miejsca wchodzi Chrystus. Katastrofą dla Ewangelii i dla Kościoła jest negowanie takich prostych faktów jak to, że służba jest elementem konstytutywnym kapłaństwa. Dla mnie to są rzeczy nie do oddzielenia. Wystarczy się przyjrzeć życiu Chrystusa.
Mam poczucie, że wśród wiernych i księży rośnie świadomość tego, że kapłaństwo to nie jest nadczłowieczeństwo. Czy młodzi ludzie, których do seminarium przychodzi coraz mniej, wiedzą, na co się piszą? Opowiadasz z perspektywy kapłana w średnim wieku; swoje już przeżyłeś. Oczywiście najlepsze jeszcze przed Tobą, żeby była jasność.
– Tak, dziękuję ci.
Niemniej masz już pewien bagaż doświadczeń. Przyznam, że szokiem było dla mnie wyznanie zakonnika, który po piętnastu latach kapłaństwa przyjął Jezusa jako Pana i Zbawiciela. Kogo więc kształcimy w seminariach? Strażników kultu? Funkcjonariuszy religijnych, którzy potem, przy większej lub mniejszej cierpliwości i wyrozumiałości wiernych, dojrzewają w wierze aż do momentu, kiedy realnie spotkają Jezusa? Ciekaw jestem, co ks. Mirosław Tosza o tym myśli.
– Pierwsza kwestia – kto decyduje się na kapłaństwo i z jakim doświadczeniem duchowym, co go inspiruje. Coraz rzadziej rolę odgrywa chęć osiągnięcia pewnej pozycji. Ksiądz to nadal ktoś, ma jakiś status społeczny, cieszy się zaufaniem, ale częściej teraz słyszy się średnio ciekawe historie: już nie jest takie oczywiste, że na samo słowo „ksiądz” wszyscy będą padać na kolana i przepuszczać w kolejce. Dzisiaj, kiedy pojawi się ktoś z koloratką, może usłyszeć za sobą przykre epitety, więc kapłaństwo nie jest po ludzku tak pociągające jak kiedyś. To kwestia dojrzałości, o czym najlepiej wiedzą formatorzy. Idealnie by było, gdyby do seminarium szedł człowiek, który ma doświadczenie Chrystusa, Kapłana i Zbawiciela, doświadczenie zbawienia. Jeśli ksiądz nie ma doświadczenia zbawienia, szybko może przyjąć postawę sytej cnoty. Chyba Augustyn Jankowski o tym mówił: syta cnota to postawa, kiedy człowiek poucza innych z pozycji wyższości – zdobył, osiągnął, więc teraz ma prawo do pouczania innych.
Druga – zaangażowanie kleryków w normalne życie, oswajanie od samego początku z ciężarami może wyleczyć z wirusa świętokrowieństwa. Leczyć z poczucia, że siostry muszą nas obsługiwać, muszą po nas zmywać, prać. To jest bardzo niebezpieczne, że młody człowiek zostaje ukształtowany w przekonaniu o swojej wyjątkowości: kapłanów jest coraz mniej, utrzymuje nas diecezja, nie musimy sobie kupować książek, nie musimy płacić czesnego, nie musimy się martwić o rzeczy takie jak jedzenie czy pranie, bo to zapewnia nam Kościół, a tymczasem nasi rówieśnicy muszą harować i się martwić, skąd wziąć na wszystko kasę. Wiadomo, że chodzi też o zadbanie o rozwój duchowy, ale to jest rozwój trochę odklejony od realiów życia – jeżeli człowiek przyjmie ten model, później przeżywa dramat. Świeccy muszą się przebijać, coś sobą reprezentować, by dostać wyższą pensję czy lepsze stanowisko, a my po święceniach dostajemy parafię i dostęp do tysięcy ludzi, do których możemy bezkarnie mówić.
Były już różne pomysły. W diecezji katowickiej kleryków czwartego roku wysyłali do kopalni, do szpitali jako salowych albo do hospicjów. Jean‑Marie Lustiger, metropolita Paryża, miał bardzo ciekawy model seminarium: we Francji seminaria cienko przędły, a u niego było bardzo dużo kandydatów. Żyli w małych wspólnotach: klerycy z różnych roczników razem z przełożonym w domach rozsianych po całym Paryżu. Modlili się wspólnie, kładli duży nacisk na modlitwę w ciszy, sami gotowali, sprzątali, prali. W weekendy wyjeżdżali do parafii posługiwać i uczyć się od księży i świeckich. Tak to chyba wygląda do dziś. Ale nie jestem specjalistą od formacji, więc nie chcę się wymądrzać, że tak powinno wyglądać seminarium. Dla mnie po prostu zawsze było zdumiewające, że jakiś młody chłopak, fajny, chętny i gotowy do służby, wychodzi z seminarium i staje się księciem Kościoła.
Czy w ciągu lat służby zgłosił się do Ciebie jakiś kleryk, żeby tu, w Betlejem, odbyć praktykę?
– Biskup Ryś nam jednego przysłał. Szczęśliwie go ożeniliśmy.
To gratuluję.
– Mamy więc zasługi dla archidiecezji krakowskiej: ten chłopak był na rozdrożu i nie został księdzem. Dziś jest szczęśliwym ojcem, ma dwoje dzieci i jest naszym przyjacielem.
Czasem to dobre zakończenie.
– Bardzo dobre! Uważam, że on się męczył. Był na dziekance, u nas poznał swoją przyszłą żonę, więc też się cieszymy. Bardzo fajne małżeństwo. Do nas od czasu do czasu trafia ksiądz z problemami.
Za karę! A przecież w takim miejscu jak Betlejem można realizować kapłaństwo służebne. Ile trzeba dojrzałości, żeby je naprawdę rozumieć, mieć świadomość konieczności bycia krok przed innymi. To w zasadzie dotyczy każdej profesji. Jesteś dziennikarzem – musisz być krok przed widzami, czytelnikami, słuchaczami, musisz im coś zaproponować, zaciekawić ich czymś, zainspirować. Jesteś mechanikiem samochodowym – musisz wiedzieć na temat samochodów więcej niż ten, który do Ciebie przyjeżdża, żebyś mu ten samochód naprawił. Wydaje mi się, że podobnie jest z księżmi: przewodnik duchowy musi być krok przed ludźmi, których prowadzi. Ale kapłan, żeby mógł mówić do innych i być wiarygodny, powinien mieć podobne do nich doświadczenie. Ty mieszkasz z bezdomnymi. Nikt Ci nie zarzuci, że nie wiesz, o czym mówisz. Czy młody chłopak kończący seminarium jest krok przed ludźmi, do których przychodzi na parafię?
– Mam nadzieję, że nie jest. Ma parafian, którzy prowadzą życie duchowe od kilkudziesięciu lat, postępują w modlitwie… Powinien się spalić ze wstydu w konfesjonale, jak spowiada takich ludzi. Ważne, by kapłan chciał się cały czas uczyć, by nie czuł, że po seminarium jest ekspertem, o czym może świadczyć arogancja względem dorosłych ludzi. A może ten dziadek z konfesjonału przed emeryturą był profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego? Trzeba wychodzić w rozmowie od założenia, że rozmawiamy z ludźmi mądrzejszymi od siebie i bardziej doświadczonymi. Im człowiek młodszy, tym bardziej powinien mieć to na uwadze. Ci ludzie są naprawdę często w życiu duchowym, w więzi z Bogiem daleko przed nami. Seminarium niczego nie gwarantuje.
Jedną z największych łask, jakie mnie spotkały, była prośba szefowej Hospicjum Cordis z Katowic, Joli Markowskiej, żebym w Wielkanoc przyjechał odprawić Mszę św. u umierającego chłopca. Nie wiem, gdzie mnie znalazła. Byłem wtedy cztery lata po święceniach. Od tamtego czasu jestem tam w niedziele, mam z nimi kontakt, czasem jeździliśmy po domach do umierających dzieci. W hospicjum możesz sobie te wszystkie teorie, książkowe mądrości wsadzić nie powiem gdzie. Stajesz wobec dramatu w domu, pytań rodziny, płaczu babci, Pierwszej Komunii, do której przygotowujesz umierające dziecko. Komunia jest dwa lata wcześniej, przyjeżdża cała rodzina i wszyscy wiedzą, że to dlatego, że dziecko umiera. Kiedy zaczniesz opowiadać o zbawiennym sensie cierpienia, fałsz tych słów będzie się tłukł po okolicy, wyjdziesz na durnia. W hospicjum nauczyłem się milczeć. Nie żeby uciekać od odpowiedzi czy trudnych tematów. Czasami po prostu brakuje słów. Nieraz bałem się mówić o Bożej miłości. Trzeba się zdobyć na tę odwagę, ale uważać na każde słowo. To spotkanie osób z upośledzeniem i ze środowiska hospicyjnego nastąpiło wcześniej niż z osobami bezdomnymi i ukształtowało mnie o wiele bardziej niż książki.
Gdyby przyszedł lub zadzwonił do Ciebie diakon z piątego roku i powiedział: „Księże Mirosławie, Ksiądz ma już pewne doświadczenie, konkretną drogę powołania, jakby mógł Ksiądz coś doradzić…”. Duch Święty działa przez ludzi, więc zawsze warto zapytać kogoś, kto ma większe doświadczenie. Co byś powiedział takiemu chłopakowi, który chce być dobrym księdzem?
– Żeby się trzymał Ewangelii i adoracji. Od tego bym zaczął.
Czyli słowo Boże i modlitwa.
– Tak, ale my jako księża dużo się modlimy służbowo, w sensie brewiarza i Mszy św., nabożeństw. A mnie chodzi o czas na osobiste spotkanie. To, co Franciszek robi między dziewiętnastą a dwudziestą: ma godzinę adoracji Najświętszego Sakramentu. Czasem przysypia, ale jest. Żeby budować intymną relację z Bogiem, z Chrystusem i z uporem maniaka powracać do Ewangelii. Nie tylko do mądrych ksiąg. Oczywiście ich nie przekreślam, ale Ewangelia jest źródłem. Rozjeżdżamy się, kiedy to zaniedbujemy, więc wydaje mi się to absolutnym priorytetem.
Inna rzecz to szukać dobrej wspólnoty. Wspólnoty księży, którym zależy, którzy chcą przeżywać kapłaństwo służebne. Spotykać się z księżmi, z którymi jesteśmy w stanie porozmawiać o czymś więcej niż sport, samochody czy w najlepszym wypadku katecheza i proboszczowie: o życiu duchowym, modlitwie, natchnieniach, doświadczeniach. To jest przecież istota naszego życia. Lekarze spotykając się, często od razu przechodzą na tematy medyczne. Księży czasem nadal to krępuje. Nawet jeśli się nie ma kogoś takiego na parafii, trzeba szukać tego kontaktu, tak jak się dawniej szukało ojców duchowych.
Trzecia rzecz, jaką bym radził, to szukać towarzystwa biednych. Gdy wydajesz wieczerzę lub obiad, nie zapraszaj tych, którzy ci mogą odpłacić. Nie szukaj kontaktu tam, gdzie możesz zabłysnąć i się wybić, ale tam, gdzie ludzie są nisko, wzgardzeni, bez znaczenia. Jeśli szczerze szukamy najuboższych, Bóg zatroszczy się o to, żeby nas wywyższyć. Ojciec Augustyn, jezuita, mówi o tym zwrocie ku biednym. O konieczności pójścia w środowiska, w których przez szczerą troskę i bezinteresowną służbę zaczniemy odbudowywać nasz nadszarpnięty autorytet.
Najważniejsze, by nie gasić takiego zapału u księży. Był w archidiecezji katowickiej projekt „Światło w familokach” – pomysł, by wydzielić grupę księży, która zostanie wysłana do posługi do najbiedniejszych dzielnic na Śląsku. Nie wiem, jak to dzisiaj funkcjonuje, ale chodzi o to, by nie traktować takich działań jako przybudówki do tak zwanego prawdziwego duszpasterstwa. Czasem mam wrażenie, że tak właśnie jestem traktowany: jest normalne duszpasterstwo parafialne, oficjalne, główny nurt życia Kościoła, a z boku działa taki ksiądz i niech sobie działa, bo jest niegroźny. A dla mnie to jest kierunek, który wybrał Chrystus. Nie chodzi o zaniedbywanie wszystkich innych kontaktów – z rodzinami, z dziećmi – tylko o wrażliwość na biednych. A jeśli jej nie masz, to ją wypracowuj przez kontakt. Poznasz jednego, drugiego gościa, jego historię, to będzie ci łatwiej. To cię pociągnie.
Tytuł pochodzi od redakcji