Zdajemy sobie sprawę, że sprowadzanie osób homoseksualnych (podobnie jak heteroseksualnych!) wyłącznie do ich seksualności jest krzywdzące i niepełne. Tym bardziej na uwagę zasługuje ten zapis rozmów, który pokazuje zmagania w odzyskiwaniu swojej wolności i tożsamości.
Rozmowy stanowią fragmenty książki Zaplątani w pożądanie, która ukaże się wkrótce nakładem wydawnictwa 2Ryby.pl. Wszyscy rozmówcy są anonimowi.
Część druga rozmowy opublikowanej w poprzednim wydaniu „Przewodnika”
Z Judytą i Weroniką, przyznającymi się do skłonności homoseksualnych, o emocjonalnych zmaganiach związanych z wiernością Kościołowi i jego nauczaniu
Rozmawia Jakub
Obie jesteście wierzące, praktykujące. Czy czujecie się częścią Kościoła? Jak się w nim układają losy takich ludzi, jak wy?
Judyta: Będąc zwykłą katoliczką, nie uczestnicząc w życiu żadnej wspólnoty, czułam się bardzo osamotniona. Nie czułam wsparcia Kościoła. Natomiast kilka lat temu dołączyłam do wspólnoty działającej przy parafii i zaufałam tam jednej osobie, od której później uzyskałam wsparcie i regularne towarzyszenie. Do tego momentu doświadczałam jednak tylko negatywnych, ogólnych wypowiedzi w stosunku do zachowań homoseksualnych. One niestety często przeradzały się w negację całego człowieka.
Czyli hasła: „Przestań być homoseksualistą”…
Judyta: Tak, albo raczej: „Homoseksualistom mówimy nie”. Więc pytałam siebie – co ja robię w tym Kościele? Dlaczego o osobach odczuwających skłonności mówi się w nim tak, jakby były gdzieś daleko, poza Kościołem? Tymczasem ja stałam w środku i czułam się bardzo odrzucona i osamotniona. Bolało mnie to, co słyszałam. A jeszcze bardziej milczenie – czyli brak pomocy osobom w walce z niechcianymi skłonnościami. Była we mnie ogromna tęsknota, aby ktoś wyciągnął do mnie rękę. A z drugiej strony też bardzo mnie raniły słowa osób, które mnie przyjmowały i klepały po ramieniu, mówiąc: dobrze, jesteś taka, przyjmij to. A ja szukałam kogoś, kto będzie mi towarzyszył i powie mi: wierzę w ciebie i przyjmuję cię z tym, że na razie jesteś na tym etapie, na którym jesteś. Ale na tym droga się nie kończy.
Natomiast przy spowiedzi, która była dla mnie zawsze ogromną walką, chyba nigdy nie zostałam potępiona lub odrzucona. Dla mnie kapłan na początku był jedyną osobą, z którą mogłam o tym rozmawiać przy spowiedzi. I wiele zależało od jego podejścia. Na początku stały spowiednik był dla mnie wsparciem, aby wytrwale wyznawać ten sam grzech. Pomagało mi bardzo to, że mnie nie potępiał i zadziwiała mnie jego cierpliwość do mnie. I pomimo ciągłych nawrotów i upadków nie rezygnował z prowadzenia mnie.
Weronika: Ja miałam szczęście po wielu próbach spotkać kapłana, który towarzyszył mi ponad trzy lata. Nie był jedynie figurą, miał w sobie też postawę ojca i w relacji z nim uczyłam się też ufać. Dla mnie było bardzo ważne to, że nie znika i jest dla mnie, jednocześnie jasno stawiając granice.
Judyta: Bardzo brakuje osób, nie tylko w Kościele, które odważą się nie iść na skróty. Czyli z jednej strony mnie nie odrzucą i nie osądzą, z drugiej nie będą chciały mnie zmuszać do akceptacji czegoś, czego ja nie chcę zaakceptować. Moim marzeniem było usłyszeć podczas rekolekcji czy kazania niedzielnego, że dla takich osób jest nadzieja, miłosierdzie, pomoc. I że te zmagania są pełne bólu. Bardzo trudne jest to osamotnienie w byciu ocenianym. Wydaje mi się, że za mało wiemy o homoseksualizmie. Uczestniczymy tylko w wojnie między stronami. Nie mówi się dojrzale na ten temat. Fakt, że to jest tematyka, którą ciągle się poznaje. Sami wewnątrz Kościoła jesteśmy też mocno podzieleni. A tu bardzo ważne jest oddzielenie ideologii od historii konkretnych osób. Ideologia zawsze niszczy i nie chcę jej popierać. Ale mam obawę, że w tej wojnie na hasła gubi się cierpiącego człowieka. Więcej możemy pomóc, ofiarując swój czas na cierpliwe wysłuchanie takiej osoby niż suchy osąd moralny, który tylko stworzy jeszcze większy dystans.
Weronika: Choć muszę przyznać, że ważne jest też, aby Kościół miał odwagę mówić, co jest dobre, a co złe. To mi lata temu dawało jasność, co znaczy wybrać Chrystusa i Jego naukę. Milcząca postawa Kościoła na Zachodzie doprowadziła do totalnego zagubienia. Ten brak jakiegokolwiek stabilnego odniesienia jest dramatem dla każdej osoby, która nie dość, że nie wie, kim jest, to jeszcze nie ma żadnego drogowskazu, żadnego wiarygodnego oparcia.
Judyta: Na pewno w tej drodze przedzierania się ku życiu, bezcenne są też osoby świeckie, które mają głęboką i żywą relację z Bogiem i sobą. Na początku drogi wystarczy jedna szczera i głęboka relacja, aby rany osoby o skłonnościach homoseksualnych mogły powoli zostać uzdrawiane. Wymaga to jednak pewnej odwagi i dużej samoświadomości. Na przykład moja przyjaciółka poznając moją historię, musiała zmierzyć się najpierw ze swoją kobiecością i seksualnością. Musiała zrobić wgląd w to, co sama przeżywa. Jaką jest kobietą, gdzie ma rany. I to jej pomogło stanąć wobec mnie. Ale musiała zadać sobie te pytania, żeby czuć się bezpiecznie sama ze sobą i dać to bezpieczeństwo. I mieć świadomość tego, co i w jakim obszarze przeżywa. Tego typu relacja wymaga ogromnej głębi. Myślę, że wiele kobiet i mężczyzn ucieka od tego. My, kobiety, które doświadczamy skłonności homoseksualnych, jesteśmy bardzo wrażliwe na szczerość relacji. Od razu to wyczujemy. I badamy, czy po drugiej stronie jest ktoś prawdziwy i bezpieczny. Jesteśmy wymagające w budowaniu relacji. Ale jesteśmy też… fajne (śmiech) i możemy dużo dać.
Weronika: Myślę, że ta sfera orientacji seksualnej, tożsamości, wywołuje duży lęk. Bo być może każdy z nas w swojej historii miał takie momenty odkrywania pewnej skłonności w sobie. Jest to pewien etap. I z tym bardzo wielu ludzi ma problem. W rozmowach o odkłamywaniu pewnych mitów, np. o genie homoseksualizmu, który nie istnieje, choć ideolodzy wciąż promują tę teorię, pewna znajoma opowiedziała mi swoją historię. Okazało się, że w wieku 13–14 lat zaczęła ubierać się i zachowywać jak chłopiec i gdyby rodzice zareagowali w sposób promowany przez mainstream, czyli przyjęli to jako sygnał do zmiany płci, zrobiłaby sobie ogromną krzywdę. Więc trzeba uwrażliwienia na to, że nasza seksualność jest płynna.
Judyta: Na jednej z konferencji słyszałyśmy, że przeprowadzono badania na nastolatkach, którzy mieli doświadczenia homoseksualne. Okazało się, że znaczna większość w wieku dwudziestu kilku lat weszła w zdrowe związki heteroseksualne. A ponieważ widoczny jest trend, czy nawet moda w stronę homoseksualizmu, to większości młodym ludziom wciska się, że mają skłonności homoseksualne. Tymczasem jest to normalny etap rozwoju, który później wraca na swoje tory. I nie musisz być naznaczony na całe życie homoseksualizmem.
Weronika: Takim paradygmatem współcześnie stało się to, co ja czuję. Czuję tak i idę za tym. Nie włączam rozumu i nie zastanawiam się, jakie to ma znaczenie moralne. Jaką wartość to za sobą niesie? Co to znaczy, że tak czuję? Co te uczucia mówią o mnie? Dlaczego mam takie pragnienia? Skąd te pragnienia się rodzą? O czym te pragnienia naprawdę mówią? Jakie mam oczekiwania, marzenia?
Judyta: Tak, bo to są niesamowite drzwi do księgi, którą jestem. Ale można je przytrzasnąć i powiedzieć: masz być taki i już! Bez wglądu. Mówimy tu o homoseksualizmie, ale ogólnie ludzie tak pędzą, że nie zastanawiają się nad sobą, tylko gnają, zdobywają. Brakuje zatrzymania i refleksji. A jeśli coś się psuje, to człowiek chciałby to od razu wymienić na nowe. Nie zadaje sobie trudu znalezienia przyczyny tego stanu. Odnosi się to do rzeczy materialnych, ale także do seksualności, zmiany płci, relacji. Często kiedy ktoś mówi, że nie czuje się dobrze ze sobą samym i swoją seksualnością, nie szuka przyczyn w sobie, lecz stara się zmieniać świat zewnętrzny. A szukanie swojej tożsamości poza sobą jest pułapką.
Weronika: W pewnym sensie jest to też zamykanie nam ust. Teraz rozmawiamy o życiu, opowiadając swoją historię. I w to wpleciona jest również historia związana ze skłonnościami. I nie mogę tego oddzielić, bo to jest moje życie. Natomiast w Kościele, będąc we wspólnocie, nie zdobyłam się na odwagę, ale też nie widziałam w nikim gotowości, aby podzielić się tą częścią swojej historii. Więc nawet jak mówiłam świadectwo, to musiałam to zrobić w taki sposób, żeby nie było niebezpieczne dla mnie. Czułam, że muszę dbać przede wszystkim o swoje bezpieczeństwo, gdyż nie mam pojęcia, z czym się spotkam.
Pierwszą osobą, którą Bóg nam powierzył, by się nią zaopiekować, jestem ja. Musimy dbać o swoje bezpieczeństwo. Opowiadanie niektórych rzeczy publicznie, może przynieść bardzo dobre owoce, ale przede wszystkim nie może przynieść mi krzywdy. Nie może mnie wystawiać na niebezpieczeństwo, któremu mogłabym nie sprostać. I po drugie, muszę mieć wzgląd na wspólnotę, przed którą staję i coś mówię i na te osoby, które są w niej najsłabsze. Żeby też im nie zrobić krzywdy.
Weronika: Nie mogę też od nich wymagać dojrzałości w tym obszarze.
Więc mówienie o tych sprawach publicznie jest sprawą niezwykle delikatną i subtelną.
Judyta: I to powoduje jeszcze większe osamotnienie. Bo jest w nas wola świadczenia o tym, ale jednocześnie jest to bardzo trudne. Z jednej strony środowiska „pro”, które mogą chcieć nas ukamienować, a z drugiej strony niezrozumienie wśród swoich. Bo w samym Kościele jest trudność w przyjęciu tego. I brak wiedzy.