Kiedyś, próbując poradzić sobie ze szczególnie topornym chłopakiem o ksywie Sharkey, zmieniłem strategię i postanowiłem przyłapać go na czymś dobrym. Zrozumiałem, że byłem dla niego zbyt surowy i wymagający, a przecież starał się jak najlepiej. Powiedziałem mu, że jest bohaterem i wykazuje odwagę, dokonując przemiany swojego życia, która dalece przewyższa płytką „brawurę” rodem z przeszłości. Stwierdziłem, że jest prawdziwym gigantem. I naprawdę tak uważam. Sharkey wydawał się zbity z pantałyku i gapił się na mnie w milczeniu. Wreszcie wydusił z siebie: „Kurde, G… Wytatuuję to sobie na sercu”. I ja mam nadzieję, że poprzez znalezienie domu dla wszystkich tych historii, moim skromnym wysiłkiem uda się wytatuować je na zbiorowym sercu wielu ludzi. Choć książka ta nie ma rozwiązać problemu gangów, może pogłębić naszą zdolność do zacieśniania więzi z bliźnimi. Ufam, że nie tylko nada ona członkom gangów ludzką twarz, ale i nam samym pozwoli rozpoznać w przytoczonych tu przypowieściach własne zranienia i życiowe zmagania.
***
Woda, olej, ogień
Pojawienie się Jasona w moim biurze było wydarzeniem absolutnie bezprecedensowym. Choć znałem go od dawna, do tej pory po mistrzowsku odrzucał moje propozycje pomocy. W tym czasie odwalał kawał brudnej roboty dla gangu. Wolał sprzedawać crack (kokainę w formie wolnej zasady), niż zająć się czymś innym. Stawiał mi zdecydowany opor. A jednak tamtego dnia przyszedł.
– Y ese milagro (z hiszp. „to cud”)? Nie wierzę, że cię tu widzę – mówię.
Jason był dziwnie cichy i pokorny w obliczu tego, co mu się przydarzyło. Od razu chciałem dowiedzieć się więcej o tym, jak i dlaczego chłopak pojawił się wówczas w moim biurze. To dla mnie niezła zagadka. Wiem, co na dzielni piszczy, i słyszałem o jego całkowitym poświęceniu dla barrio oraz ogólnym wkładzie w przestępczość. Nie potrafiłbym wskazać wyraźnego związku między jego przyjściem a jakimś kluczowym zdarzeniem z przeszłości. Wciąż widziałem przed sobą głupkowatego dzieciaka, którego spotkałem piętnaście lat temu i który nie miał innego wyboru, jak tylko wychowywać się na ulicy.
Szybko wysyłam go do jednego z naszych agentów zatrudnienia, który z kolei załatwia mu rozmowę kwalifikacyjną. Ma się ona odbyć tego samego dnia. Nie mijają dwie godziny i Jason wraca, cały rozpromieniony.
Staje w drzwiach mojego gabinetu.
– DOSTAŁEM PRACĘ!
– Świetnie – mówię.
– No – odpowiada. – Kierownik powiedział, że pasuję do rysopisu.
I tu mnie zdziwił.
– Cóż, wydaje mi się – zaczynam – że mógłby tak powiedzieć,
gdybyś był głównym poszukiwanym w Ameryce.
A może stwierdził, że „masz odpowiednie kwalifikacje”?
Jason zgina się wpół, wybucha śmiechem i uderza się w czoło.
– O, to, to… mam odpowiednie kwalifikacje… do licha…gdzie ja mam głowę… pasuję do rysopisu… deeebil.
Poźniej często do mnie wpadał, ale chyba tylko po swoje „potwierdzenie”. Miał nadzieję na lepszą pracę i przychodził po pomoc w pisaniu CV, a najczęściej po prostu sprawdzał, co u mnie. Zdawało się, że przychodzi mu to łatwo. Nie okrywał się już wstydem z powodu wcześniejszego „idiotycznego” postępowania. Chodził z podniesioną głową i nie bał się konfrontacji. Potrafił spojrzeć na siebie w lustrze i nie ruszać się. Nie robił tego od bardzo dawna (o ile w ogóle).
– Wreszcie zrozumiałem, dlaczego tak długo tam tkwiłem – wyznał podczas jednej z wizyt, nawiązując do gangu i dilerki. – Tak, teraz widzę powód. Po prostu ciągle chodziłem wkur***y.
I nic dziwnego. Jego rodzice byli uzależnieni od heroiny, więc siłą rzeczy wychowywał się bez ich opieki – a dzieciak nie potrafi wychować się dobrze sam.
– A teraz po prostu sobie odpuściłem… to znaczy całą tę złość.
Podczas jednej z jego przelotnych środowych wizyt pytam go:
– Czyli z sobotnimi chrzcinami twojej córki mamy wszystko ustalone?
– No, wiadomo – odpowiada. – Wczoraj kupiłem jej sukienkę. Będzie wyglądać pięknie.
Nazajutrz, kiedy Jason szedł na rozmowę o pracę na wyższym stanowisku, został zastrzelony. Ktoś podjechał, zobaczył go i być może właśnie w tej chwili wróciła cała przeszłość. Pochowałem go tydzień później, a na Mszy pogrzebowej odbyły się chrzciny jego córeczki. Woda, olej, ogień.
Dotarłem do Ewangelii, którą chciałem odczytać podczas liturgii. Jezus mówi: „Wy jesteście światłem świata” (Mt 5, 14). Ale jeszcze bardziej podoba mi się to, czego Jezus nie mówi. On nie oznajmia nam: „Któregoś dnia, kiedy będziecie doskonalsi i naprawdę mocno się postaracie, będziecie światłem świata”. Ani: „Jeśli będziecie przestrzegać zasad i wszystko będzie się zgadzać co do joty, wtedy być może będziecie światłem”. Nie. On mówi po prostu: „Jesteście światłem”. To prawda o tym, kim jesteś, która tylko czeka, byś ją odkrył. A zatem, na miłość Boską, nie ruszaj się. Nie musisz się tak kręcić i być kimś, kim nie jesteś. Jason był, kim był. Popełnił wiele błędów, nie był doskonały, a przez większą część życia kierowała nim złość. I był światłem świata. Pasował do rysopisu.
***
Więź
Matka Teresa zdiagnozowała przypadłości świata w następujący sposób: „Zapomnieliśmy, że należymy do siebie nawzajem”. Więź zachodzi wtedy, gdy staramy się o tym nie zapominać. Kiedy staje się celem, wszystko inne trafia na swoje miejsce; bez niej nie ma sprawiedliwości, nie ma pokoju. Przypuszczam, że gdyby naszym celem stała się więź, nie musielibyśmy już walczyć o sprawiedliwość – cieszylibyśmy się nią.
Więź potrafi cię zaskoczyć nawet wtedy, gdy próbujesz stworzyć ją sam. Odprawiam Msze w dwudziestu pięciu zakładach karnych w okręgu Los Angeles – w poprawczakach, podczas obozów dyscyplinujących, w więzieniach i ośrodkach wychowawczych. Po Eucharystii, która odbywa się w sali gimnastycznej, kaplicy lub klasie, rozdaję wizytówki. Gadka jest zawsze taka sama:
„Zadzwoń, jak wyjdziesz. Załatwię ci pracę – usuniemy ci tatuaże – umówimy cię z terapeutą. Nie będę wiedział, gdzie jesteś, ale dzięki tej wizytówce ty będziesz pamiętał, gdzie mnie szukać. Nie zwlekaj, bo jeśli to zrobisz, znowu wpadniesz i skończysz tutaj. Więc zadzwoń”.
Rozdaję tysiące wizytówek rocznie.
Pewnego dnia ziomek imieniem Louie, siedemnastolatek, pojawia się w moim biurze, cały zadowolony i uśmiechnięty. Nigdy w życiu nie widziałem więcej krost u jednego człowieka. Jego całą szyję i całe policzki pokrywają chupetonazos („malinki”). Myślę sobie, że ci od rekordów Guinnessa mogliby się do niego odezwać.
– No to jestem – oświadcza, rozkładając ręce. – Wyszedłem wczoraj. – Pokazuje na mnie palcem z zadowoleniem. – A ty jesteś pierwszą osobą, z którą przyszedłem się zobaczyć.
Przyglądam się temu upojonemu wolnością ziomkowi i odpowiadam:
– Louie… coś mi się wydaje, że jednak miałeś po drodze jeden przystanek.
Obaj wybuchamy śmiechem i błyskawicznie zawieramy więź, ale nie jako dostawca usług i odbiorca usług. Nie ma oddzielania światła od ciemności – jesteśmy „my”.
Właśnie to Bóg miał na myśli.
Często tworzymy długi moralny dystans, który oddziela „nas” od „nich”, a jednak marzenie Boga spełnia się dopiero wtedy, gdy rozpoznamy, że takich podziałów nie ma. Służba innym jest dobra, ale na początek. To tylko korytarz prowadzący do sali balowej.
Więź to nie służba bliźniemu, ale bycie z nim. Jezus nie był „człowiekiem dla innych”, On był jednym z nich. To znacząca różnica.
Fragmenty pochodzą z książki:
Tatuaże na sercu. Potęga bezgranicznego miłosierdzia, Gregory Boyle, Wydawnictwo Święty Wojciech 2019