Zdanie to, wypowiedziane ponad czterdzieści lat temu przez amerykańskiego eksperta od spraw terroryzmu Briana Michaela Jenkinsa, pobrzmiewa w mojej głowie za każdym razem, kiedy świat obiegają alarmujące wieści o kolejnym krwawym zamachu. Nie traktuję już jednak tych słów jako prawdy objawionej. Owszem, mam wrażenie, że cechy osobowościowe mają nadal pewien wpływ na to, że ktoś częściej i chętniej sięga po „metodę strachu”. Ale doświadczenia ostatnich lat uczą, że ci, którzy z okrzykiem na ustach „Allah Akbar” kierują samoloty na wieże nowojorskiego WTC i strzelają bez pardonu do zakładników uwięzionych w paryskiej sali koncertowej Bataclan, to najczęściej zwykli, normalni ludzie. Więcej - im ktoś spokojniejszy, bardziej osobowościowo zrównoważony, z czystą hipoteką, mniej rzucający się w oczy, tym lepiej. Tym bardziej nadaje się na zamachowca-samobójcę. Bo dziś największy wpływ na jego decyzje ma nie on sam, tylko radykalny imam, mułła, czy inny islamski „autorytet”, który jest w stanie przerobić poczciwego, łagodnego sprzedawcę daktyli (albo maklera z londyńskiego City)w bezlitosną maszynę do zabijania. Jak więc skutecznie oddzielić „głowę” od „miecza”? Nie mam bladego pojęcia. Ale zrobić to trzeba. I na to pytanie muszą sobie w pierwszej kolejności odpowiedzieć służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo nasz wszystkich.