Jeden z moich znajomych, odwiedzając kilka dni temu Berlin, zupełnym przypadkiem znalazł się w miejscu, gdzie demonstrowało kilka tysięcy działaczy niemieckich ruchów pro lajf w ramach corocznego Marszu dla Życia. To nie był wyzywający pochód: uczestnicy zachowywali się nad wyraz spokojnie, panowała raczej familijna atmosfera, w zgromadzeniu brało udział sporo rodzin z dziećmi i tylko jeden jedyny „kontrowersyjny” przekaz: Życie ludzkie należy chronić od poczęcia aż do naturalnej śmierci.
A naprzeciwko stał tłum kontrdemonstrantów: feministek, anarchistów, aktywistów LGBT i działaczy skrajnej lewicy. Wrogich, prowokacyjnych i niebywale wręcz agresywnych. Zderzenie dwóch światów: z jednej strony spokój, cisza i modlitwa z drugiej wyzwiska, plucie, groźby i próby rękoczynów.
Ów znajomy relacjonując te sceny stwierdził, że największy wstrząs wywołała w nim jednak argumentacja używana przez przeciwników Marszu. Obrońcy życia oskarżani byli bowiem o faszyzm, totalitarne zapędy i łamanie praw człowieka. Bo byli za…życiem.
Jak to pojąć? Chyba tylko poprzez historyczną analogię. Już komunizm do perfekcji opracował przecież system odwracania pojęć i nadawania im absurdalnych znaczeń - co w znakomity sposób opisał Leopold Tyrmand w swojej „Cywilizacji komunizmu”. Masowe zbrojenia nazywano więc „walką o pokój”, odbieranie ludziom ich własności „zaprowadzaniem sprawiedliwości społecznej”, agresję zbrojną na niepodległe państwa „niesieniem bratniej pomocy” itp. itd. Tak, wszystko już było. I to niestety nie jest optymistyczna konkluzja.