Po co ja właściwie to robię? W imię czego tak się „katuję”? Pół roku ciężkich przygotowań? Dla tych trzech godzin „męki”?! - takie pytania słyszę nieustannie od lat. Szczerze mówiąc, nie potrafię na nie racjonalnie odpowiedzieć. Nie ja jeden.
Bardzo trudno opisać uczucia, jakie towarzyszą maratończykowi przed, w trakcie i po biegu. To jak orka, siew, żniwa i dożynki w jednym. Gdybym miał mówić wyłącznie za siebie, stwierdziłbym, że maraton niesie w sobie ogromny pierwiastek mistyczny, niemalże religijny. Najmocniej doświadczam tego gdzieś między 30 a 42 kilometrem, kiedy „krew, pot i łzy” naprawdę nie są pustym reklamowym szyldem. To bezcenne doświadczenie przeżycia fizycznego i psychicznego ekstremum, które pozwala dotrzeć do najgłębszych zakamarków własnej psychiki. To moment, kiedy nie jestem już w stanie niczego udawać, gdzie nie istnieją żadne konwenanse i wystudiowane zachowania, a życiowe maski spadają z twarzy. To jest swoiste katharsis, oczyszczenie przez cierpienie, zwątpienie, pokusy, walkę z własnymi słabościami, a nagrodą za to wszystko jest nie dająca się porównać z niczym innym euforia na mecie.
Biegnę więc bo dzięki temu, jak sądzę, mam szansę stać się trochę lepszym człowiekiem. To aż nadto wystarczający powód.