Film opowiada o schyłkowym okresie Królestwa Jerozolimy (XII w.). Oto pokonany po straceńczej szarży pod Karakiem oddział Balina siedzi związany, a samego rycerza muzułmanie przynoszą i rzucają u stóp swojego dowódcy. Ten darowuje chrześcijanom życie, ale zapowiada, że jeśli wrócą do twierdzy, zginą. Na pierwszym planie widzimy okrwawionego, upokorzonego Balina, który słucha tych słów, jednak w pyle pustyni za nim zaczyna majaczyć coś złotego. Błyskawicznie okazuje się, że to obita złotymi blachami relikwia krzyża Pańskiego (na zdjęciu kadr z filmu Królestwo niebieskie), a po chwili z rozedrganego horyzontu wynurza się potężna armia, której widok muzułmanin podsumowuje krótko komendą do posłańca: „Powiedz mojemu panu Saladynowi, że przybyła Jerozolima”. Krzyżowcy i twierdza zostają ocaleni, nie dochodzi nawet do kolejnej walki.
Dwa sposoby widzenia
A do mnie, kiedy widzę tę scenę, wraca fragment z Listów starego diabła do młodego Clive’a Staplesa Lewisa: „W tej chwili jednym z naszych wielkich sprzymierzeńców [w odebraniu wiary] jest sam Kościół. Lecz nie zrozum mnie źle. Nie mam na myśli takiego Kościoła, jak my go widzimy, rozpostartego wszędzie, w czasie i przestrzeni, zakorzenionego w wieczności, groźnego jak armia z rozwiniętymi sztandarami. Przyznaję, że jest to widok, który niepokoi naszych najodważniejszych kusicieli. Na szczęście jest to zupełnie niewidoczne dla tych ludzkich istot”.
Książka ma formę korespondencji doświadczonego kusiciela z jego uczniem, więc jej tekst trzeba rozumieć jakby na odwrót, jednak Lewis w tych kilku zdaniach Krętacza świetnie oddaje to, że Kościół jest jednym z Bożych misteriów, dostępnych w pełni jedynie dla oczu wiary, oraz że do jego natury należy łączenie w sobie tego, co Boskie, z tym, co ludzkie. To ostatnie często bywa skutecznie odpychające i czasem możemy się o tym przekonać nawet bez sięgania do przekazów medialnych o kolejnych aferach. Dlatego za każdym razem, kiedy zderzam się ze słabością ludzkiego wymiaru mojej wspólnoty, także we mnie, przypominam sobie, że w Credo wyznaję, że wierzę w Kościół, a nie, że nie mam wątpliwości co do jego doczesnej doskonałości.
Pozbawiona definicji tajemnica
Kiedy ojcowie soborowi na II Soborze Watykańskim stanęli wobec wyzwania opisania, czym, a właściwie – kim jest Kościół, nie podali jego definicji. Zamiast tego w Konstytucji dogmatycznej o Kościele Lumen gentium znajdziemy opis tego, jak wspólnota chrześcijan powstaje, jaki jest jej cel, oraz długą listę obrazów biblijnych, które ją opisują. W nich, jak w kapsułkach, zamknięte są poszczególne aspekty misterium, do uczestnictwa w którym zostaliśmy wybrani. O nich też chcę opowiedzieć w kolejnych artykułach z cyklu, dla którego początkiem jest obecny tekst, a do którego to cyklu inspiracją jest temat rozpoczynającego się właśnie roku duszpasterskiego w Kościele w Polsce.
Warto zacząć od tego, czego dotknęłam na początku. Prawdą o wspólnocie wierzących w Chrystusa jest jej obraz jako tej, do której należą uwielbieni i która „świeci z wysoka jak zorza, piękna jak księżyc, jaśniejąca jak słońce, groźna jak zbrojne zastępy” (Pnp 6, 10). I prawdą jest to, że w doczesności składa się z grzeszników, niedomaga, jeśli chodzi o codzienne świadectwo wiary, a czasem do niej wręcz zniechęca, nie szuka swojego Oblubieńca, błąkając się raczej po bezdrożach i dając przekupić złotem i ziemskim powodzeniem.
Są to sprzeczne wizje, ale tylko wtedy, kiedy zapomnimy, że doczesność jest nam dana, by dojrzewać do pełni. Dotyczy to każdego z nas, ale też Kościoła jako wspólnoty, którą tworzymy. Nie bez powodu św. Jan Apokalipsę kończy opisem pełnego tęsknoty wołania: „A Duch i Oblubienica mówią: «Przyjdź!»” (Ap 22, 17a), zaś ojcowie soborowi napisali: „Sam [Kościół] tymczasem, dopóki powoli wzrasta, tęskni do królestwa w pełni doskonałego i spodziewa się ze wszystkich sił, i pragnie połączenia w chwale ze swoim Królem” (LG 5). Zderzenie wizji wspólnoty błogosławionych i słabości, a bywa, że i podłości tych, którzy w doczesności nazywają się chrześcijanami, boli i ten ból jest tym mocniejszy, im wyraźniej widzi się wspaniałość i godność naszego powołania jako wierzących w Chrystusa, którzy otrzymali Jego Ducha.
Jest jednak nie tylko mrocznie – wśród nas są i tacy, którzy pozwalają w sobie działać Duchowi Świętemu, dzięki czemu są bliscy świętości. Spotkanie z nimi pozwala pełniej zobaczyć, do czego zostaliśmy wezwani dzięki miłości Chrystusa, i jest to cudowne doświadczenie, dające także posmak tego, czym jest prawdziwa jedność, zbudowana na naszym Zbawicielu. Ani to doświadczenie, ani wyżej opisane nie powinny gasić obecnej w nas tęsknoty za przyjściem Pana. Dopiero wtedy znikną wszelkie rozdarcia i podwójność widzenia, dopiero wtedy zobaczymy Prawdę twarzą w twarz (zob. 1 Kor 13, 12a).
Świadectwo nadziei
Nie sposób jednak uciec od pytania, czy wpisana w doczesną ludzką kondycję grzeszność usprawiedliwia zło, które dokonywało się i dokonuje we wspólnocie wierzących? Odpowiem parafrazą zdania ks. Edwarda Stańka, świetnego krakowskiego patrologa – pozwala zrozumieć, ale nie usprawiedliwia. A żeby powołać się na zdecydowanie większy autorytet, polecam lekturę listów do siedmiu Kościołów (Ap 2–3).
Najmocniej uderza mnie zawsze to, co słyszy Laodycea, pozornie bogata, religijna i której niczego nie potrzeba: „Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić [dosł. wyrzygać] z mych ust” (Ap 3, 15b–161). Letnie chrześcijaństwo, obojętne na dokonujące się w jego łonie zło, nie jest czymś, co może spodobać się Bogu. Nawet więcej – taki sposób przeżywania wiary budzi Jego wstręt.
Kościół powstał i istnieje tylko w jednym celu – aby realizować „posłannictwo głoszenia i krzewienia królestwa Chrystusa i Boga wśród wszystkich narodów” (Lumen gentium, 5). Przekładając zaś te wielkie słowa na bardziej przyziemne, trzeba powiedzieć, że naszym zadaniem jest ukazywanie wszystkim Pana i prowadzenie do Niego, by w Nim każdy mógł znaleźć już teraz zdrowie, pokrzepienie, pokój i pełną szczęścia wieczność po śmierci ciała. Nie chodzi o wzniosłą abstrakcję, ale o lekarstwo na wiele ludzkich grzechów, które owocują cierpieniem.
A przede wszystkim o danie każdemu nadziei wykraczającej poza to, co przemijające. Benedykt XVI, aby ją zobrazować w encyklice Spe salvi, przywołuje postać św. Józefiny Bakhity, Afrykanki, która trafiła do Europy jako niewolnica i tu zachwyciła się Chrystusem: „Teraz miała nadzieję – już nie nikłą nadzieję na znalezienie panów mniej okrutnych, ale wielką nadzieję: jestem do końca kochana i cokolwiek się zdarzy, jestem oczekiwana przez tę Miłość” (Spe salvi, 3). Papież właśnie w głoszeniu tego oczekiwania widział główne zadanie współczesnego Kościoła. Jednak żeby być wiarygodnym w głoszeniu takiej prawdy, trzeba żeby była ona motorem napędowym naszego życia i działania. Ona właśnie pozwala pogodzić się z potknięciami i upadkami, bo nadzieja oznacza oczekiwanie, a nie pełną realizację. A ci, do których jesteśmy posłani, widząc nasze wierne podnoszenie się ze słabości, być może zaczną zadawać sobie pytanie, skąd bierzemy do tego siłę, i stanie się ono punktem wyjścia do wspaniałej podróży wiary.